Weny brak, ale w końcu coś by skrobnąć wypadało. Wyjechaliśmy w piątek, dwa samochody i osiem osób. Warunki (jak może pamiętacie) fatalne. Tak fatalne, że zaczęło się od dyskusji i kłótni czy w ogóle jechać (mimo, że to tylko 60-70 km). W dodatku mój mózg zrobił opcję "OFF" co doprowadziło do tego, że początkowo wiozłem 3 osoby z ich bagażami + zapasy na 3 dni + alkohol na 3 dni + komputer - pakowanie się było niezwykle zabawne, zwłaszcza dla K2 i Ilony siedziących z tyłu. W dodatku przez to pakowanie i fatalne warunki to drugi samochód zabierał moje kochanie, które oczywiście nie omieszkało strzelić focha z tego powodu (częściowo usprawiedliwionego truciem Jej rodzicielki, czyli: "nie puszczę Cię nigdzie w taką pogodę" Taaa... Lubię takie uwagi od "miszczóff" 4 kółek :) Szczęśliwie dojechaliśmy na to zadupie Kurnędzem zwane (nawet przez wsie i drogi szesnastej kolejności odśnieżania się udało. W zasadzie to najgorzej było u Tomka przed blokiem. Serio!!!). Na szczęście Kasia wpadła na to by kupić łopaty do śniegu i jakoś zrobiliśmy miejsce na auta, odśnieżyliśmy bramę i drogę do domku, a potem ścieżkę do drewna. Udało się też rozpalić kominek (suuuuper) i uruchomić piec i elektryczność (choć z przygodami). W dodatku wiem już po co się pasłem cały rok i monstrualnie przytyłem - to nie ja byłem "szczęśliwcem", który musiał schodzić do studzienki i odkręcać zawory :-P
Drugi dzień, czyli sylwester, upłynął pod znakiem odśnieżania drogi nad Pilicę (normalnie 5 minutowy spacer zajął nam jakieś 45 minut). Zabawy było co niemiara, głównie dzięki mojemu genialnemu pomysłowi, żeby "uwolnić drzewa". Uwolnić czyli zrzucić z nich śnieg. Początkowo potrząsając gałęziami, potem (aby podnieść tempo i skuteczność) kopiąc w pień... Zdjęcia niżej... :)
Wieczorem niespodzianka - oprócz 3 kolejnych osób (zapowiedzianych) przyjechali również Agata z Radkiem. Kurde, zaskoczyli mnie, bo gadaliśmy chwilę wcześniej przez komórkę i zapewniali, że właśnie dojeżdżają do Kielc, gdzie pierwotnie mieli imprezować. Ale nie powiem - wejście mieli niezłe.
O samej imprezie napiszę tylko tyle, że było sympatycznie. Jedzonko smaczne, a cytrynówka mojej i Tomka roboty cieszyła się wzięciem. (jak zwykle, mimo że tym razem robiona była nie z kupnej czystej a ze spirytusu z wodą).
Najśmieszniej było w niedzielę wieczorem - została nas tylko szóstka, ale bawiliśmy się przednio (kalambury). A wcześniej lepliśmy bałwana. Hiszpańskiego (widać, nie?). Ochrzciliśmy go Manuel. A teraz proza życia. O tym innym razem.
FOTY: 1. zadupie i jego drogi, nasze auta itp.
2. na czele grupy specerowej - wytyczając szlaki
3. uciekam przed kopniętym (uwolnionym) drzewkiem, a raczej tym co na nim...
4. bałwan Manuel