Dziś odbyły się piłkarskie derby Łodzi. Jako że jak wiadomo nie mamy jeszcze w Polsce takiej sytuacji żeby można było pójść na stadion z pewnością, że nie wróci się do domu kaleką (w najlepszym razie oczywiście) a i wizyta w pubie mogła być ryzykowna (a nuż okaże się, że "tych drugich" jest więcej i radość po golu "twojej" drużyny może okazać się początkiem końca) udałem się z Markiem i Radkiem do Tomka (szczęśliwy posiadacz dekodera Polsatu Sport). Ponieważ Tomek mieszka jakiś kilometr za stadionem wpadliśmy na genialny plan, aby podjechać pod jego blok od tyłu, omijając tym samym hordy hunów (przez niektórych mylone z kibicami) i stada pilnujących ich policjantów (czytaj: psy w sukach ;-) Złapaliśmy plan miasta i jedziemy. Po jakichś 5 minutach to, co miało być normalną asfaltową drogą przerodziło się w kocie łby a następnie w piaszczystą drogę wśród krzaków szerokości 1,3 samochodu (dla niewtajemniczonych - równowartość około 4 rowerów). W dodatku na poboczu zaparkował sobie radiowóz (na szczęście nie miał do nas nic pilnego), co dowodzi słuszności praw Murphy'ego - jak gliny są potrzebne to ich nie ma, a jak nie są - to muszą się akurat pojawić... A potem okazało się, że tam gdzie mamy przekroczyć tory kolejowe to przejazdu nie ma i pewnie by nam się udało (warunkiem byłoby posiadanie Jeep'a Grand Cherokee). Trzeba więc było zawrócić i znów przez wyboiste ścieżki dotrzeć do cywilizacji :) A tam gdzie zawracaliśmy było pole, a na polu konik z dopiętym pługiem i sobie orał pole... Kuzynowi szczęka opadła. No bo, że takie miejsca są w granicach administracyjnych miasta to wiem (sam kiedyś mieszkałem na obrzeżach), ale to nie były obrzeża - do Piłsudskiego 2-3 minuty...
P.S.A mecz nudny jak flaki z olejem, na szczęście humory dopisywały mimo to, oj obśmialiśmy się. Takie szybkie żarciki słowne, sytuacyjne (takie lubię najbardziej, jak się wpadnie w "ciąg" to nie można przestać chichotać) + świetny słownik polsko-czeski :)